Nie wiem za bardzo co myśleć o tym rozdziale. Pisało mi się
średnio i nie jestem specjalnie z niego zadowolona, ale nic innego
nie dam rady napisać. Szczerze mam już dość pisania o Melanii i
Ryanie i mam wrażenie, że efekt tego wszystkiego nie jest taki jaki
chciałam.
***
Po
trzech tygodniach wszystko zaczęło się stabilizować. Rutyna
stawała się moim sprzymierzeńcem , a ja to akceptowałam. Może
gdybym wiedziała, że to wszystko zaraz pęknie jak mydlana bańka
zrobiona prze klauna w czasie przerwy, by zabawić rozkapryszone
dzieci, postąpiłabym inaczej. Czy nie mówię wam tego zbyt często?
Ale człowiek ma to chyba w naturze. Dlatego nie znamy swojej
przyszłości i podejmujemy decyzję, które nas ranią, ufamy
ludziom, którzy nas skrzywdzą, zakochujemy się bez wzajemności,
kłócimy bez szansy na pogodzenie się, nie spełniamy własnych
marzeń twierdząc, że mamy czas.
Człowiek
to chodzący paradoks. Każdy z osoba i wszyscy razem wzięci.
Przekonałam
się o tym na własnej skórze milion razy, a mimo to nadal mnie
ciągnie by popełniać własne błędy, cierpieć z miłości i śnić
na jawie podczas bezsennych nocy.
Czy to
czyni mnie bardziej człowiekiem?
Nie
wiem czy zdajecie sobie sprawę, ale bycie tylko w połowie
człowiekiem to trzy razy gorsza sprawa, niż bycie nim na sto
procent. Może wydawać wam się to dość ironiczne i niezrozumiałe,
ale taka jest prawda.
Jak
wyobrażacie sobie swoje życie jako hybryda? Bo czy tym właśnie
nie jestem? Hybrydą? Wytworem Szatana? Potworem? Mutantem? Zagładą
tej Ziemi?
Pewnie
jest niezwykłe, pełne niebezpiecznych przygód i niezapomnianych
wspomnień. W pewnym procencie tak jest. Walka z potworami wbija się
zbyt mocno w pamięć, by mogło by to zniknąć w natłoku innych
wspomnień (chociaż adrenalina jaka wtedy krąży razem z krwią
jest ogromna.) Widzicie życie herosa jako największe marzenie,
które nigdy się nie spełni. Ale gdzieś w głębi świadomości
mieści się ta brutalna prawda.
Trzy
czwarte herosów nie dożywa do swoich dwudziestych piątych urodzin.
Połowa
herosów nigdy oficjalnie nie dowiedziała się kim jest jego boski
rodzic.
Połowa
herosów zachowuje się niedojrzale i lekkomyślne jeśli weźmie się
pod uwagę ich prawdziwy wiek.
Trzy
czwarte herosów jest w związku z kimś kto też jest bółbogiem.
Większość
herosów nigdy nie rozmawiało ze swoimi boskim rodzicem twarzą w
twarz.
Połowa
herosów boi się opuszczać granic Obozu.
Trzy
czwarte herosów pochodzi z dysfunkcyjnych rodzin.
Połowa
herosów zabiła przynajmniej jednego potwora zanim przybyła do
Obozu.
Część
herosów umarła zanim dotarła do Obozu.
***
Francisca
Knox była piękną dziewczyną. Po raz pierwszy zobaczyłam ją w
swoim dniu kiedy dowiedziałam się, że jestem herosem i muszę
pojechać do Obozu. Pamiętam jak zachwycałam się jej dżinsową
kurtką z wyszytym na plecach motylem i butami na obcasie, na którym
ja nigdy nie nauczyłam się chodzić. Podziwiałam jej idealne rysy
twarzy i pewność siebie pomieszaną z mocnymi perfumami, które
unosiły się wokół niej.
Wydaje
mi się, że geny miały tutaj tylko połowę swojej zasługi. Jako
córka Afrodyty - bogini miłości, piękna i kobiecego wdzięku,
musiała odziedziczyć po niej coś więcej niż piękną buzię.
Naturalny talent do chodzenia na obcasie, oczarowywania mężczyzn -
w każdym wieku - swoim ciałem i urodą. Ale Franscisca miała coś
jeszcze i to właśnie powodowało, że była takim niebezpiecznym
zawodnikiem. Siłę przebicia w tłumie, dopasowywania dziewczyn do
swojej świty (co wynikało z umiejętności podporządkowania sobie
mało asertywnych ludzi) i niszczenia innych w przeciągu chwili.
Wiem,
że ten opis nie oddaje całej osoby Knox, ale żebyście zrozumieli
jaka to jest osoba musielibyście przeżyć jednej dzień w jej
towarzystwie. I nieważne jak bardzo byście się starali to nigdy
nie zyskacie jej pełnej (i nie podsyconej szyderczością) aprobaty.
Na
początku się staram. Naprawdę. Chciałam by mnie polubiła i stała
się moją przyjaciółką. Przeszło mi po tym jak zobaczyłam ją
swojego drugiego dnia na Long Island kiedy krzyczała na swoją
młodszą dziewięcioletnią siostrę, która poszła z treningu
prosto na śniadanie. Była cała brudna i w otarciach, ale jej
uśmiech na twarzy był najładniejszym jaki można zobaczyć u
szczęśliwego dziecka. Francisca ją tak skrytykowała, że mała
się popłakała i o mało nie dostała ataku paniki. Nikt nie stanął
w jej obronie, bo każdy bał się gniewu przewodniczącej domku
Afrodyty. Wiem, że jako grupowa własnego domku miała więcej
przywilejów i obowiązków, ale nie dawało jej to prawa do
krzyczenia na własną siostrę.
Ja też
wtedy nie zareagowałam.
Byłam
jedną z tych osób w tłumie, które tylko nie przyglądały
porannemu widowisku i nic nie zrobiły. W czasie wakacji takie
sytuacje miały miejsce jeszcze kilka razy. Zawsze wtedy tworzył się
tłumek gapiów, którzy poza wewnętrznym ubolewaniem nad losem
dziewczynki nie zrobili nic. Ja sama była świadkiem tylko jednej
takiej sytuacji. Może gdybym pojawiła się tak za drugim razem,
stanęłabym w obronie tej małej. Ale to tylko moje gdybanie.
Najgorsze
w tym wszystkim jest to, że ta dziewięciolatka nigdy się po tym
nie podniosła. Widziałam jak chodzi z opuszczoną głową, na
której miała stylowy kapelusz i letnią sukienkę, którą wiecznie
obciągała w dół, by zakrywała jej pokaleczone kolana. Widziałam
jak się męczy w roli małej i idealnej córeczki Afrodyty, w którą
włożyła ją Knox. Jej smutne oczy, które patrzyły z utęsknieniem
na arenę gdzie ćwiczyłam pchnięcia ze sztyletem na manekinie.
Nawet chciałam wtedy ją zawołać i razem z nią poćwiczyć, bo
wiedziałam, że jest lepsza ode mnie w walce mimo ze nie ma jeszcze
dziecięciu lat.
Nie
zrobiłam tego, bo na horyzoncie pojawiła się Franscisca w swojej
dżinsowej kurtce z motylem i gestem dłoni (jakby wołała służąco
czy psa) przywołała do siebie dziewczynkę.
Ja
wtedy odwróciłam się tyłem i zrobiłam kolejne - nieudane -
pchnięcie w klatkę piersiową słomianego manekina. Staram się jej
unikać i nie rozmawiać z nią, by nie stać się jej kolejną
ofiarą. Poza tym już wtedy wiedziałam, że Francisca jest z
Ryanem, który coraz gorzej znosił to jak krótko trzymała go
dziewczyna. Bałam się, że podczas kłótni z nią powiem o jedno
zdanie za dużo, które może ją naprowadzić do tego, że nocą
spotykam się z jej chłopakiem. Nie chodziło tylko o te spotkania.
Nie zrozumcie mnie źle. To była nasza tajemnica, ale moim sekretem
było to, że podczas tych godzin spędzonych na zimnym piasku
jeziora, zakochiwałam się w Ryanie McCrocie.
Wydaję
mi się, że Ryan o tym wiedział dużo wcześniej niż ja sama.
Możliwe też, że dlatego to on zrobił pierwszy krok w moją
stronę. Ten święty krok, który był symbolem, że jestem dla
niego kimś więcej niż przyjacielem.
Ten
krok nazywał się pocałunkiem.
***
Pewnie
ciekawi was ta wspominana przeze mnie impreza z okazji czwartego
lipca? Co takiego wtedy się wydarzyło, że na moich policzkach
pojawiły się łzy, Francisca triumfowała ze swoją świtą, a Ryan
oceniał to czy nadaję się by być jego towarzyszką w wspólnej
ucieczce.
I
czemu właśnie wtedy? Czwartego lipca tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątym piątym roku?
Może
to mieć związek z moją czerwoną sukienką w białe grochy i
kościelnymi pantofelkami, które założyłam z powodu świętowania
Dnia Niepodległości Stanów Zjednoczonych.
Każdego
roku z okazji tego świętami Chejron organizował ucztę z
fajerwerkami i muzyką. Obozowicze mieli wtedy zdjąć pomarańczowe
koszulki i elegancko się ubrać, zaprosić swoje drugie połówki to
tańca przy świetle księżyca,a co godzinę obserwować pokaz
fajerwerków zorganizowany przez dzieci Hermesa. Był to jeden z
wyjątkowych dni w Obozie. Chciałabym wam powiedzieć, że wtedy
każdy była dla siebie człowiekiem, a codzienne kłótnie
zapomniane na rzecz wspólnego picia ambrozji (z dodatkiem odrobiny
wina, którą wlali synowie Dionizosa kiedy nikt z dorosłych nie
patrzył.) Tak się nie stało.
Może
właśnie z powodu tego wina pomieszanego z ambrozją nadchodził
jednej sztorm za drugim. Ludzie zaczęli wyrzucać sobie najgorsze
epitety, przyjaźnie upadać, a związki rozpadać.
Bałam
się, że tego dnia wszystko się wyda. Widziałam wzrok Ryana kiedy
mnie zobaczył. Czułam jego ręce na swoich biodrach kiedy tańczyłam
z Simonem w rytm szybkiej piosenki. Ten dotyk trwał z sekundę, ale
moje emocje podniosły się wtedy na najwyższy poziom. W tle mignęła
mi postać podpitej Knox i kiedy myślałam, że zaraz zacznie się
prawdziwa katastrofa, wszystko ucichło. Zrobiło się ciemno, a
przerażone krzyki dziewczyn zagłuszyły wszystkie inne dźwięki.
Chejron starał się uspokoić pijany tłum, mówiąc, że to
chwilowa awaria.
Stałam
na środku tymczasowego parkietu, który jutro znowu stanie się
areną do ćwiczeń, w zupełnych ciemnościach. Simon poszedł po
coś do picia i zniknął chwilę przed tym jak zgasły światła.
Zostałam
sama w tłumi pełnym osób.
Czułam
jak przypadkowi obozowicze ocierają się ode mnie i mówią
niewyraźnie przeprosiny w stronę gdzie, jak im się wydawało,
stoję. Zapachy mieszały się ze sobą, słowa stawały się
bełkotem, a rozpalone ciała mackami, które co chwilę mnie
dotykały.
I
nagle wszystko ustało. W jednej chwili z miliona zapachów zaczął
dominować jeden - męskie perfumy, które znałam na pamięć. Z
słów, które były niczym więcej, a bełkotem, wyodrębnił się
jeden - głęboki, męski i uspokajający. Z rozpalonych ciał, które
oblegały mnie niczym macki, czułam tylko jeden - umięśniony i
zimny, który chronił mnie przed atakiem innych.
- Jestem przy tobie, Melanio.
Tylko
on tak do mnie mówił. W jego ustach moje pełne imię było czymś
wyjątkowym, o mocnym brzemieniu, które na końcu stawało się
czymś miękkim. Miałam ciarki na całym ciele kiedy w ten sposób
do mnie mówił. Czułam się jak najpiękniejsza dziewczyna na
Ziemi, która może wszystko.
Byłam
wtedy w ramionach mężczyzny moich marzeń i nic nie mogło tego
zepsuć.
Bogowie,
jaka ja wtedy byłam naiwna.
To
wszystko zmieniło się w piekło w ciągu pół godziny.
***
Czy
gdybym wam powiedziała na początku, że mój koniec zaczął się
od sukienki Franciscy Knox, uwierzylibyście mi? To wszystko zaczęło
się od małego wypadku, który ta bezwzględna suka rozdmuchała do
ogromnych rozmiarów.
Możecie
powiedzieć, że każdemu zdarza się wylać napój na strój niczego
nie spodziewającego się sąsiada stojącego przed wami. I pewnie ta
sprawa zostałaby szybko zakończona. Bez zbędnych krzyków, wyzwisk
i oskarżeń. Ale nie mieliście do czynienia z tą konkretną córką
Afrodyty.
Właśnie
wtedy poczułam się jak tamta dziewięcioletnia dziewczynka -
zbrukane brzydkie kaczątko, które przyjmuje każde słowo krytyki w
milczeniu, bo nie ma odwagi postawić się śnieżnobiałemu
łabędziu.
Pamiętam
jak szłam zapłakana, z poszarpanymi włosami i śladami placów
Franciscy na policzku i oblanej ponczem sukience. Och, zapomniałabym
o śladach krwi na kostkach prawej dłoni i rozpraszającym się
przede mną tłumem obozowiczów, którzy zeszli się na dźwięk
krzyków Knox, a później bójki między nami. Ktoś z boku pewnie
nie nazwałby tego bójką. Ja nazwałabym to obroną konieczną
(mocną, szybką i celną obroną konieczną, wymierzoną prosto w
umalowane usta tej żmii.) Ona wymierzanie sprawiedliwości - za
oblanie jej najdroższej sukienki, ona poszarpała mnie za włosy,
oblała moją sukienkę i spoliczkowała.
Prawda
stoi gdzieś pośrodku i ma kręcone blond włosy.