poniedziałek, 1 maja 2017

Modlitwa IX

  Nie wiem za bardzo co myśleć o tym rozdziale. Pisało mi się średnio i nie jestem specjalnie z niego zadowolona, ale nic innego nie dam rady napisać. Szczerze mam już dość pisania o Melanii i Ryanie i mam wrażenie, że efekt tego wszystkiego nie jest taki jaki chciałam.


***

Po trzech tygodniach wszystko zaczęło się stabilizować. Rutyna stawała się moim sprzymierzeńcem , a ja to akceptowałam. Może gdybym wiedziała, że to wszystko zaraz pęknie jak mydlana bańka zrobiona prze klauna w czasie przerwy, by zabawić rozkapryszone dzieci, postąpiłabym inaczej. Czy nie mówię wam tego zbyt często? Ale człowiek ma to chyba w naturze. Dlatego nie znamy swojej przyszłości i podejmujemy decyzję, które nas ranią, ufamy ludziom, którzy nas skrzywdzą, zakochujemy się bez wzajemności, kłócimy bez szansy na pogodzenie się, nie spełniamy własnych marzeń twierdząc, że mamy czas.
Człowiek to chodzący paradoks. Każdy z osoba i wszyscy razem wzięci.
Przekonałam się o tym na własnej skórze milion razy, a mimo to nadal mnie ciągnie by popełniać własne błędy, cierpieć z miłości i śnić na jawie podczas bezsennych nocy.
Czy to czyni mnie bardziej człowiekiem?
Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, ale bycie tylko w połowie człowiekiem to trzy razy gorsza sprawa, niż bycie nim na sto procent. Może wydawać wam się to dość ironiczne i niezrozumiałe, ale taka jest prawda.
Jak wyobrażacie sobie swoje życie jako hybryda? Bo czy tym właśnie nie jestem? Hybrydą? Wytworem Szatana? Potworem? Mutantem? Zagładą tej Ziemi?
Pewnie jest niezwykłe, pełne niebezpiecznych przygód i niezapomnianych wspomnień. W pewnym procencie tak jest. Walka z potworami wbija się zbyt mocno w pamięć, by mogło by to zniknąć w natłoku innych wspomnień (chociaż adrenalina jaka wtedy krąży razem z krwią jest ogromna.) Widzicie życie herosa jako największe marzenie, które nigdy się nie spełni. Ale gdzieś w głębi świadomości mieści się ta brutalna prawda.
Trzy czwarte herosów nie dożywa do swoich dwudziestych piątych urodzin.
Połowa herosów nigdy oficjalnie nie dowiedziała się kim jest jego boski rodzic.
Połowa herosów zachowuje się niedojrzale i lekkomyślne jeśli weźmie się pod uwagę ich prawdziwy wiek.
Trzy czwarte herosów jest w związku z kimś kto też jest bółbogiem.
Większość herosów nigdy nie rozmawiało ze swoimi boskim rodzicem twarzą w twarz.
Połowa herosów boi się opuszczać granic Obozu.
Trzy czwarte herosów pochodzi z dysfunkcyjnych rodzin.
Połowa herosów zabiła przynajmniej jednego potwora zanim przybyła do Obozu.
Część herosów umarła zanim dotarła do Obozu.


***

Francisca Knox była piękną dziewczyną. Po raz pierwszy zobaczyłam ją w swoim dniu kiedy dowiedziałam się, że jestem herosem i muszę pojechać do Obozu. Pamiętam jak zachwycałam się jej dżinsową kurtką z wyszytym na plecach motylem i butami na obcasie, na którym ja nigdy nie nauczyłam się chodzić. Podziwiałam jej idealne rysy twarzy i pewność siebie pomieszaną z mocnymi perfumami, które unosiły się wokół niej.
Wydaje mi się, że geny miały tutaj tylko połowę swojej zasługi. Jako córka Afrodyty - bogini miłości, piękna i kobiecego wdzięku, musiała odziedziczyć po niej coś więcej niż piękną buzię. Naturalny talent do chodzenia na obcasie, oczarowywania mężczyzn - w każdym wieku - swoim ciałem i urodą. Ale Franscisca miała coś jeszcze i to właśnie powodowało, że była takim niebezpiecznym zawodnikiem. Siłę przebicia w tłumie, dopasowywania dziewczyn do swojej świty (co wynikało z umiejętności podporządkowania sobie mało asertywnych ludzi) i niszczenia innych w przeciągu chwili.
Wiem, że ten opis nie oddaje całej osoby Knox, ale żebyście zrozumieli jaka to jest osoba musielibyście przeżyć jednej dzień w jej towarzystwie. I nieważne jak bardzo byście się starali to nigdy nie zyskacie jej pełnej (i nie podsyconej szyderczością) aprobaty.
Na początku się staram. Naprawdę. Chciałam by mnie polubiła i stała się moją przyjaciółką. Przeszło mi po tym jak zobaczyłam ją swojego drugiego dnia na Long Island kiedy krzyczała na swoją młodszą dziewięcioletnią siostrę, która poszła z treningu prosto na śniadanie. Była cała brudna i w otarciach, ale jej uśmiech na twarzy był najładniejszym jaki można zobaczyć u szczęśliwego dziecka. Francisca ją tak skrytykowała, że mała się popłakała i o mało nie dostała ataku paniki. Nikt nie stanął w jej obronie, bo każdy bał się gniewu przewodniczącej domku Afrodyty. Wiem, że jako grupowa własnego domku miała więcej przywilejów i obowiązków, ale nie dawało jej to prawa do krzyczenia na własną siostrę.
Ja też wtedy nie zareagowałam.
Byłam jedną z tych osób w tłumie, które tylko nie przyglądały porannemu widowisku i nic nie zrobiły. W czasie wakacji takie sytuacje miały miejsce jeszcze kilka razy. Zawsze wtedy tworzył się tłumek gapiów, którzy poza wewnętrznym ubolewaniem nad losem dziewczynki nie zrobili nic. Ja sama była świadkiem tylko jednej takiej sytuacji. Może gdybym pojawiła się tak za drugim razem, stanęłabym w obronie tej małej. Ale to tylko moje gdybanie.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ta dziewięciolatka nigdy się po tym nie podniosła. Widziałam jak chodzi z opuszczoną głową, na której miała stylowy kapelusz i letnią sukienkę, którą wiecznie obciągała w dół, by zakrywała jej pokaleczone kolana. Widziałam jak się męczy w roli małej i idealnej córeczki Afrodyty, w którą włożyła ją Knox. Jej smutne oczy, które patrzyły z utęsknieniem na arenę gdzie ćwiczyłam pchnięcia ze sztyletem na manekinie. Nawet chciałam wtedy ją zawołać i razem z nią poćwiczyć, bo wiedziałam, że jest lepsza ode mnie w walce mimo ze nie ma jeszcze dziecięciu lat.
Nie zrobiłam tego, bo na horyzoncie pojawiła się Franscisca w swojej dżinsowej kurtce z motylem i gestem dłoni (jakby wołała służąco czy psa) przywołała do siebie dziewczynkę.
Ja wtedy odwróciłam się tyłem i zrobiłam kolejne - nieudane - pchnięcie w klatkę piersiową słomianego manekina. Staram się jej unikać i nie rozmawiać z nią, by nie stać się jej kolejną ofiarą. Poza tym już wtedy wiedziałam, że Francisca jest z Ryanem, który coraz gorzej znosił to jak krótko trzymała go dziewczyna. Bałam się, że podczas kłótni z nią powiem o jedno zdanie za dużo, które może ją naprowadzić do tego, że nocą spotykam się z jej chłopakiem. Nie chodziło tylko o te spotkania. Nie zrozumcie mnie źle. To była nasza tajemnica, ale moim sekretem było to, że podczas tych godzin spędzonych na zimnym piasku jeziora, zakochiwałam się w Ryanie McCrocie.
Wydaję mi się, że Ryan o tym wiedział dużo wcześniej niż ja sama. Możliwe też, że dlatego to on zrobił pierwszy krok w moją stronę. Ten święty krok, który był symbolem, że jestem dla niego kimś więcej niż przyjacielem.
Ten krok nazywał się pocałunkiem.


***

Pewnie ciekawi was ta wspominana przeze mnie impreza z okazji czwartego lipca? Co takiego wtedy się wydarzyło, że na moich policzkach pojawiły się łzy, Francisca triumfowała ze swoją świtą, a Ryan oceniał to czy nadaję się by być jego towarzyszką w wspólnej ucieczce.
I czemu właśnie wtedy? Czwartego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku?
Może to mieć związek z moją czerwoną sukienką w białe grochy i kościelnymi pantofelkami, które założyłam z powodu świętowania Dnia Niepodległości Stanów Zjednoczonych.
Każdego roku z okazji tego świętami Chejron organizował ucztę z fajerwerkami i muzyką. Obozowicze mieli wtedy zdjąć pomarańczowe koszulki i elegancko się ubrać, zaprosić swoje drugie połówki to tańca przy świetle księżyca,a co godzinę obserwować pokaz fajerwerków zorganizowany przez dzieci Hermesa. Był to jeden z wyjątkowych dni w Obozie. Chciałabym wam powiedzieć, że wtedy każdy była dla siebie człowiekiem, a codzienne kłótnie zapomniane na rzecz wspólnego picia ambrozji (z dodatkiem odrobiny wina, którą wlali synowie Dionizosa kiedy nikt z dorosłych nie patrzył.) Tak się nie stało.
Może właśnie z powodu tego wina pomieszanego z ambrozją nadchodził jednej sztorm za drugim. Ludzie zaczęli wyrzucać sobie najgorsze epitety, przyjaźnie upadać, a związki rozpadać.
Bałam się, że tego dnia wszystko się wyda. Widziałam wzrok Ryana kiedy mnie zobaczył. Czułam jego ręce na swoich biodrach kiedy tańczyłam z Simonem w rytm szybkiej piosenki. Ten dotyk trwał z sekundę, ale moje emocje podniosły się wtedy na najwyższy poziom. W tle mignęła mi postać podpitej Knox i kiedy myślałam, że zaraz zacznie się prawdziwa katastrofa, wszystko ucichło. Zrobiło się ciemno, a przerażone krzyki dziewczyn zagłuszyły wszystkie inne dźwięki. Chejron starał się uspokoić pijany tłum, mówiąc, że to chwilowa awaria.
Stałam na środku tymczasowego parkietu, który jutro znowu stanie się areną do ćwiczeń, w zupełnych ciemnościach. Simon poszedł po coś do picia i zniknął chwilę przed tym jak zgasły światła.
Zostałam sama w tłumi pełnym osób.
Czułam jak przypadkowi obozowicze ocierają się ode mnie i mówią niewyraźnie przeprosiny w stronę gdzie, jak im się wydawało, stoję. Zapachy mieszały się ze sobą, słowa stawały się bełkotem, a rozpalone ciała mackami, które co chwilę mnie dotykały.
I nagle wszystko ustało. W jednej chwili z miliona zapachów zaczął dominować jeden - męskie perfumy, które znałam na pamięć. Z słów, które były niczym więcej, a bełkotem, wyodrębnił się jeden - głęboki, męski i uspokajający. Z rozpalonych ciał, które oblegały mnie niczym macki, czułam tylko jeden - umięśniony i zimny, który chronił mnie przed atakiem innych.
  • Jestem przy tobie, Melanio.
Tylko on tak do mnie mówił. W jego ustach moje pełne imię było czymś wyjątkowym, o mocnym brzemieniu, które na końcu stawało się czymś miękkim. Miałam ciarki na całym ciele kiedy w ten sposób do mnie mówił. Czułam się jak najpiękniejsza dziewczyna na Ziemi, która może wszystko.
Byłam wtedy w ramionach mężczyzny moich marzeń i nic nie mogło tego zepsuć.
Bogowie, jaka ja wtedy byłam naiwna.
To wszystko zmieniło się w piekło w ciągu pół godziny.


***

Czy gdybym wam powiedziała na początku, że mój koniec zaczął się od sukienki Franciscy Knox, uwierzylibyście mi? To wszystko zaczęło się od małego wypadku, który ta bezwzględna suka rozdmuchała do ogromnych rozmiarów.
Możecie powiedzieć, że każdemu zdarza się wylać napój na strój niczego nie spodziewającego się sąsiada stojącego przed wami. I pewnie ta sprawa zostałaby szybko zakończona. Bez zbędnych krzyków, wyzwisk i oskarżeń. Ale nie mieliście do czynienia z tą konkretną córką Afrodyty.
Właśnie wtedy poczułam się jak tamta dziewięcioletnia dziewczynka - zbrukane brzydkie kaczątko, które przyjmuje każde słowo krytyki w milczeniu, bo nie ma odwagi postawić się śnieżnobiałemu łabędziu.
Pamiętam jak szłam zapłakana, z poszarpanymi włosami i śladami placów Franciscy na policzku i oblanej ponczem sukience. Och, zapomniałabym o śladach krwi na kostkach prawej dłoni i rozpraszającym się przede mną tłumem obozowiczów, którzy zeszli się na dźwięk krzyków Knox, a później bójki między nami. Ktoś z boku pewnie nie nazwałby tego bójką. Ja nazwałabym to obroną konieczną (mocną, szybką i celną obroną konieczną, wymierzoną prosto w umalowane usta tej żmii.) Ona wymierzanie sprawiedliwości - za oblanie jej najdroższej sukienki, ona poszarpała mnie za włosy, oblała moją sukienkę i spoliczkowała.
Prawda stoi gdzieś pośrodku i ma kręcone blond włosy.