niedziela, 25 września 2016

Modlitwa I

Musicie mi wybaczyć. Nie tylko kwestie tego, że rozdział pojawia się tak późno. Chodzi bardziej o to jakiej on jest jakości. A jeśli miałabym to oceniać to początek jest jednym z gorszych. Nie wiedziałam jak mam zacząć. Mogę obiecać, że dalsze rozdziały będą lepsze, więc nie zrażajcie się tym co jest poniżej.
Pozdrawiam.

***

Dzisiaj moja trzynastoletnia córka zapytała się czym jest miłość.  Nie umiałam jej odpowiedzieć. Nie wiedziałam jak wytłumaczyć własnej córce co się kryje za pojęciem miłości. Mam trzydzieści sześć lat i nie wiem jakie to uczucie patrząc w oczy męża, czuć motylki w brzuchu, bo zamiast nich mam supeł nerwów. Chciałabym jej powiedzieć, że miłość to coś pięknego, ale nie chcę jej okłamywać. Nie mam zamiaru przemilczeć tego, że kochanie drugiej osoby to także cierpienie, przepłakane i bezsenne noce, niewypowiedziane słowa oraz złamanie własnych zasad.
Chciałabym opowiedzieć jej historię własnej miłości.
Chciałabym powiedzieć imię Ryana bez tego okropnego bólu w klatce piersiowej.
Siedzę teraz w kuchni z pustą kartą, która leży przede mną, papierosem w ręku i łzami w oczach. To Ryan nauczył mnie palić. I kochać. Miałam zamiar spisać naszą historię, by móc kiedyś dać to córce i powiedzieć, że tak właśnie wygląda miłość.

Miłość – moja miłość – ma lazurowe oczy i bezczelny uśmiech.

Moja miłość mnie zniszczyła.

Zaczęło się niewinnie. Ale czy właśnie nie tak zaczynają się najlepsze horrory? Spokojne pierwsze kilkanaście minut filmu i nagle BUM. Pierwsza ofiara – cytata blondynka, później murzyn, dres, który większość życia spędził na siłowni i na końcu tego wszystkiego ginie kujonka. Moje życie nie przypominało horroru, jeśli mam być szczera. Była to mieszanka romansidła z tanim filmem akcji. Coś dla samotnych pań przez trzydziestką, które muszą zapchać czymś sobotni wieczór.
Zacznijmy od początku.
Wszystko zaczęło się latem dziewięćdziesiątego piątego roku. Ale to już pewnie wiecie. Ta data jest ważna. Pozwala mi się upewnić, że to wszystko działo się naprawdę. Obóz Półkrwi, moje pochodzenie, ani Ryan McCrot nie są tylko moim wyobrażeniem. Snem, halucynacją, spóźnionym marzeniem urodzinowym, które zażyczyłam sobie podczas zdmuchiwania świeczek.
Moja historia nie jest wyjątkowa. Pewnie jest milion takich kobiet jak ja – porzuconych, nieszczęśliwie zakochanych, ze złamanym sercem. Co więc wyróżnia mnie z tego miliona kobiet?
No cóż, ja dokładnie wiedziałam, że Ryan mnie złamie.
A mimo wszystko pozwoliłam by mnie złamał, opętał i zniewolił.

Ja tego chciałam.

Ale jeśli spodziewacie się niewinnej nastoletniej dziewczyny, która zakochuje się w najpopularniejszym chłopaku w szkole, to źle trafiliście. Nie byłam nigdy jedną z tych nieśmiałych dziewczyn, które bały się odezwać do kogoś innego niż najlepszej przyjaciółki, z którą znały się od dzieciństwa. A on nie był graczem szkolnej drużyny bejsbolowej.  Oboje byliśmy w sumie do siebie podobni. Oboje poszukiwaliśmy i pragnęliśmy od życia czegoś więcej niż nam ofiarowało. Nie jestem pewna jak na tym wyszliśmy, ale to dało nam siłę na dalszą walkę. Tylko cel i sposób w jaki tam dotrzemy – razem czy osobno – się zmieniły.
Początek tej historii – według mnie to była raczej jazda bez trzymanki – był zbyt szybki. Ale to chyba jest najlepsze i najgorsze w nastoletnim życiu – jeśli coś się dzieje to w zawrotnym tempie. Nie miałam czasu na głębokie przemyślenia, refleksje nad własną egzystencją czy zadaniu miliona pytań, które przelatywały przez moją głowę. Nawet czasu na spakowanie nie miałam! Zrobiło to moja mama kiedy wyszłam do kościoła.

Bo musicie wiedzieć, że Bóg to jedyne co mi zostało.

Kościół od zawsze był dla mnie wybawieniem. W tych murach mogłam się schować przed całym światem, problemami jakie miałam. Odnajdywałam tam spokój i zrozumienie. Ta cisza, zapach i otoczka świętości jaka jest w takich miejscach, nie wymagała ode mnie niczego więcej niż poszanowania tego wszystkiego. Tamtego dnia – jak i każdej niedzieli – siedziałam wpatrzona w Jezusa wiszącego na krzyżu. Modliłam się wraz z kilkunastoma osobami i księdzem, który odprawiał mszę. Czułam magię, która przepływała przez moje serce, umysł i duszę. Nie, wróć. To nie była magia. Raczej wiara i miłość do Boga, która była we mnie. Wiedziałam, że cokolwiek się stanie On zawsze przy mnie będzie. I to dawało mi siłę, aby wstać codziennie z łóżka i powitać nowy dzień z uśmiechem na ustach. To delikatne wykrzywienie warg jest skierowane w jego stronę. Patrząc w Niebo – zachmurzone, spokojne, wzburzone czy czyste – wiem, że gdzieś tam on jest i patrzy na nas. Nie potępia,  pomaga podnieść się po porażce, ociera łzy smutku i wspiera. Kocha nas – ludzi – takimi jacy jesteśmy. Z wszystkimi naszymi wadami, zaletami i błędami, które popełniliśmy.
Nigdy nie byłam idealna. Nie czułam się taka i wątpię by miało to kiedyś nastąpić. Mimo że Ryan i Nick często mi to powtarzali. McCrot powiedział mi kiedyś, że jestem jego aniołem, który został zesłany z Nieba by się nim opiekować. Byłam jego osobistym Aniołem Stróżem i to był najpiękniejszy komplement jaki kiedykolwiek dostałam od mężczyzny.
Kiedy jednak wychodziłam z Kościoła to uczucie nie znikało. Tliło się we mnie i nagrzewało moją duszę nawet jeśli ja sama o tym nie wiedziałam. Wracając do domu byłam spokojna. Wypełniona miłością do Boga i pozytywną energią jaką od niego dostałam. I to było piękne, naprawdę.

***

Nick było moim pierwszym chłopakiem. Ale to Ryan pozostanie moją pierwszą prawdziwą miłością. To co mieliśmy z Nickiem – przed moim wyjazdem, bo jak wróciłam z Obozu, nie tylko ja się zmieniłam – było tak niewinne, że wręcz urocze.  Trzymaliśmy się za ręce, skradaliśmy delikatne pocałunki na przywitanie i pożegnanie, przytulaliśmy się w kinie podczas oglądania kolejnego horroru. Dostawałam nawet bukiety czerwonych róż. Szkoda tylko, że Nick nigdy nie zapamiętał, że ja nienawidzę tych oklepanych kwiatów.
Brent o mnie dbał. Troszczył się, odprowadzał do domu po zajęciach, oddawał mi swoją bluzę kiedy było mi zimno, czekał na mnie przed Kościołem po skończonej mszy.
Zapomniałam tylko wspomnieć o jednym dość ważnym fakcie – Nick Brent zerwał ze mną wiosną dziewięćdziesiątego piątego. Nie podał mi żadnego konkretnego powodu dlaczego odchodzi. W jego oczach kiedy mi to mówił, nie widziałam smutku. Nie było też ulgi czy pozorowanej nonszalancji w jego postawie. Nick tamtego popołudnia wyglądał normalnie i może dlatego bolało to dwa razy mocniej.
Tak samo wyglądał po trzech miesiącach kiedy go zobaczyłam. Nie było to nasze pierwsze spotkanie od czasu zerwania. Widywaliśmy się w szkole, sklepie czy parku. Jednak to było coś innego. Wiedziałam, że Nick przyszedł pod Kościół specjalnie dla mnie. Robił to zawsze kiedy byliśmy razem. Kiedy wychodząc przez  mosiężne drzwi, zobaczyłam go opierającego się o drzewo rosnące kilka metrów dalej, miałam ochotę uciec. W ręku trzymał pojedynczą czerwoną różę. Nie chciałam tego spotkania, rozmowy i niechcianych łez jakie przyjdą w chwili kiedy przekroczę próg domu. Nie wiedziałam dlaczego akurat teraz. Czemu tamtego dnia? Czemu po trzech miesiącach kiedy w końcu nauczyłam się nie zasypiać z płaczem i szlochem tłumionym przez poduszkę.
Nie zmienił się wiele. Nadal miał starannie ułożone włosy, sweter skrojony w serek wisiał na nim luźno i ciepły uśmiech na twarzy. Był tym samym Nickiem, którego zapamiętałam. Moim Nickky.

- Cześć, Melanio.

To on podszedł pierwszy. Ja miałam nogi jak z waty i nie byłam w stanie zrobić więcej niż kilka kroków w jego stronę. Dźwięk jego głosu – sposób w jaki wypowiada moje imię, nie przyprawiał mnie już o dreszcze. Pamiętam, że na początku naszej znajomości – banalna historia, tak samo jak nasza miłość i wspólne życie – mogłam słuchać godzinami jak Nick mówi. W tej chwili pragnęłam by Brent milczał. Patrząc na tą pojedynczą różę, jego niepewny uśmiech i postawę, wiedziałam. Byłam wręcz pewna, że on chce do mnie wrócić.

- Nickky.

Nie umiałam się powstrzymać. Mówiłam tak do niego prawie zawsze kiedy byliśmy sami. Wiedziałam, że chłopak lubił sposób w jaki zdrabniałam jego imię. Wiedziałam o nim rzeczy, które powinnam dawno zapomnieć. Pragnęłam by te wszystkie szczegóły zostały pogrzebane w mojej głowie. Ja nie chciałam pamiętać. A jednocześnie nie umiałam się tego pozbyć. Jakby nasze wspólne kilka miesięcy było czymś co muszę pamiętać niezależnie od wszystkiego. Dzisiaj wiem, że jedyne warte zapamiętania wspomnienia nie są z Brentem, ale te które przeżyłam z Ryanem.

- Mel, chciałem przeprosić za to zrobiłem. Byłem dupkiem, ale obiecuję, że nigdy to się nie powtórzy. Błagam cię daj mi jeszcze jedną szansę. Popełniłem błąd zostawiając cię. Jesteś niesamowitą dziewczyną i żadna nie jest w stanie cię zastąpić. Chciałbym żebyśmy spróbowali jeszcze raz. Dasz mi szansę? Mel, proszę cię. Bez ciebie nie daję rady.

Czerwony kwiatek został wystawiony w moją stronę. Tak samo jak błagalne spojrzenie i niepewny uśmiech. Co zrobiłam? A co byście zrobili na moim miejscu? Z biegiem czasu wiem, że popełniłam błąd. Nie powinnam przyjmować tej róży jak i przeprosin. Nie powinnam dawać Nickowi kolejnej szansy. Z biegiem lat ta szansa nie była ostatnią. Było jeszcze kilkanaście drugich szans jakie ode mnie dostawał. Każdą z nich marnował w taki sam sposób. I dokładnie w ten sam błagał o następną. A ja głupia zawsze mu wybaczałam.
Czasami zastawiam się co by się stało gdybym tamtego dnia odwróciła się na pięcie i odeszła. Najczęściej robię to w samotne zimowe wieczory kiedy patrzę się w gasnący ogień w kominku. Wyobrażam sobie nierealne scenariusze swojego własnego życia. I może to trochę naiwne z mojej strony, ale zawsze w tych planach pojawia się Ryan.
Przychodzą takie momenty, że żałuję. Ostatnio jest ich coraz więcej i prawie nie pamiętam kiedy powiedziałam sobie, że dobrze wybrałam. Wściekam się sama na siebie za to, że przyjęłam ten cholerny kwiatek i pozwoliłam na delikatny pocałunek jaki zaserwował mi Nick. Ja – trzydziestosześcioletnia kobieta jestem zła na swoją piętnastoletnią wersję za to, że dałam się odprowadzić Brentowi pod same drzwi domu. Za te wszystkie słowa i nieśmiałe uśmiechy i zbyt szybko przyjęte przeprosiny.
Wiecie czego nie żałuję?
Poproszenia Nicka by dał mi czas. Owszem wybaczyłam mu, przyjęłam jego przeprosiny, kwiatek i pocałunek w policzek. Nie zgodziłam się jedynie na to, abyśmy znowu byli razem. Nawet ja nie byłam taka głupia by od razu wpaść mu w ramiona. To nie znaczy, że po tym feralnych wakacjach, wykazałam się odpowiednią ilością inteligencji. Wróciłam do Nicka. I po tym zrobiłam jeszcze kilkanaście innych błędów, ale ten pociągnął za sobą całą lawinę.

***

Chciałabym opowiedzieć wam tą historię tak jak trzeba. Zacząć od początku byście mogli zrozumieć rzeczy, których ja sam wtedy nie rozumiałam. Nie potrafię jednak uporządkować własnego życia na tyle by spisać je na kartkach papieru. Za dużo w nim błędów, niedopowiedzeń i emocji, by można to w prosty sposób opisać. Musicie wiedzieć, że w tej historii nie ma złych i dobrych osób. Wszystko mieni się w odcieniach szarości i to jest w tym najgorsze. Może powinnam spisać to na początku. Chcę przedstawić wam moją historię byście coś zrozumieli. Nie będę rzucać w was tanimi frazesami, które kryją się w każdym zaułku ulicy. Musicie wiedzieć, że życie to coś więcej niż miłość, nienawiść i możliwość popełniania błędów. Dla niektórych to jest wystarczające, co jest samo w sobie dość straszne. Aby w pełni skorzystać z tego co daje nam życie musimy przejść je z drugim człowiekiem obok. Piszę to wszystko siedząc w sama w kuchni i paląc kolejnego papierosa, ale taka jest prawda. Ta druga osoba jest naszym kompasem. Wyznacza nam cel, pomaga się do niego dostać, podnosi kiedy upadamy i ściera łzy porażki. Często ludzie biorą ślub z taką osobą, bo wydaję im się, że tak trzeba. Że ten człowiek jest dla nich wystarczający i może pełnić rolę tego kompasu.
Ale ludzie się mylą.
Ja się mylę.
Popełniłam błąd wybierając osobę, która miała wskazywać mi drogę jaką mam iść. A może po prostu ja nie miałam innej opcji? Strach przed samotnością i brakiem namiastki szczęścia, spowodował to, że dokonałam takiego, a nie innego wyboru. Strach przed spędzeniem reszty życia bez Ryana spowodował to, że stanęłam na ślubnym kobiercu z łzami przerażenia w oczach.
Ryan był moim kompasem, a bez niego zgubiłam drogę.




czwartek, 8 września 2016

Prolog

Ruszamy z nowym opowiadaniem!
Prolog jest króciutki, ale rozdziały będą już normalnej długości. Nie tak jak w przypadku Luke, nie bójcie się nie zrobię wam tego drugi raz.
Zapraszam na prosto-w-ogien-luke.blogspot.com
Pozdrawiam :)

***


Nie chciałam się w nim zakochiwać. Naprawdę, musicie mi uwierzyć. Ryan był jednym z tych niegrzecznych chłopców, przed którymi przestrzega nas mama. Nie, on nie był chłopcem. Mężczyzną -  to określenie bardziej do niego pasuje. Widziałam jak inne dziewczyny na niego reagowały. Wodziły za nim wzrokiem, uśmiechały się zniewalająco i wypinały piersi do przodu. Starały się, by Ryan zwrócił na nie uwagę.
A ja? Ja nie robiłam nic.
Szłam obok niego z narzuconą na ramiona dżinsową kurtką, która była przesiąknięta jego zapachem, w zniszczonych trampkach i szopą na głowie i poczuciem, że on wybrał mnie. Nie te długonogie piękności, tylko mnie. I to dodawało mi odwagi, by spleść nasze palce razem. Nie przeszkadzały mi kpiące spojrzenia, jakimi obrzucały mnie inne dziewczyny. Wiedziałam, że składam się w większości z wad, a nie zalet. Nie miałam ich dołeczków w policzkach, zadbanych paznokci i odpowiedniej figury. Posiadałam jedynie krzyżyk na piersi, rozmazany makijaż i odpryśnięty lakier na paznokciach.
I Ryana.
On był wszystkim czego potrzebowałam. Może to zabrzmi tandetnie i ktoś stwierdzi, że jestem zaślepiona miłością do niego, ale z nim poszłabym na koniec świata. I wierzyłam, że on jest w stanie zrobić to samo dla mnie. Czy się pomyliłam? Nie wiem. Może gdyby nasza historia potoczyła się inaczej. Może gdybyśmy mieli więcej czasu. Gdyby nasze lęki nie przejęły kontroli nad naszym życiem. Gdybym nie nazywała się Melanie Regent, a on Ryan McCrot, to może byłaby dla nas szansa.
Teraz jedynie pozostały mi piękne wspomnienia jego lazurowych oczu, dżinsowa kurta i cicho wyszeptana prośba Pomódl się za mnie, Melanio.